środa, 29 listopada 2017

BOSKI KRAJOBRAZ


We wszystkich mądrych opowieściach wschodu, zawsze na szczycie góry mieszkał Mędrzec . Miał długą brodę i siwe włosy... W naszym opowiadaniu na szczycie najpiękniejszej Góry Wszechświata mieszkała dziewczyna. Typowo słowiańskiej urody. Jej włosy, długie po pas, lśniły złotem w blasku słońca. Jej duże oczy, były porównywalne tylko z błękitem bezchmurnego nieba. Jej sukienka uszyta była z porannej mgły. Na imię miała Zuza.
Była delikatna, a zarazem silna. Łagodna, ale i nieugięta. Zuza mieszkała na szczycie Góry Wszechświata całkiem sama. Nie przeszkadzało jej to. Sama nie oznacza przecież samotna. W swej kreacji Zuza nie mogła się nudzić; wiecznie popadała w błogość, fascynację, czy cierpliwe wzruszenie. Niczego jej nie brakowało.
Owa góra, na której mieszkała była najwyższą i najwspanialszą górą we wszechświecie. Wielu próbowało ją zdobyć, ale mało kto z tych śmiałków zechciał pojąć, iż to właśnie Zuza posiadała klucz do zdobycia owego szczytu. Dla mężnych i twardych zdobywców było to wielką zagadką, ponieważ nie mogli oni pojąć, jak dziewczyna łagodna i czasem nieśmiała, posiadła z łatwością to, czego oni tak pragną.
Zuza miała wielu znajomych. Nie mogli jej oni odwiedzać na szczycie, ponieważ jak dotąd nikt się tam nie wdrapał. Ale Zuza z lekkością tylko znaną sobie, schodziła po 5 tysięcy metrów w dół, aby z kimś ze znajomych się spotkać. Dzisiaj, gdy tylko rano otworzyła oczy, poczuła iż pora wybrać się do Leona. Leon mieszkał jakoś w połowie Góry Wszechświata.
Dotarcie do niego zajęło Zuzie trochę czasu... ale w jej świecie czas nie istniał tak, jak w naszej formie. Więc bez względu na to, jak długo trwała jej droga; Zuza nigdy nie traciła czasu, ani nie wkładała w pokonywanie czasowych odległości wysiłku.
Leon siedział przed swoją chatą z drewna i wpatrywał się w horyzont. Ucieszył się na widok Zuzy, ponieważ od rana czuł, że bardzo pragnie z kimś porozmawiać.
- Witaj, Zuza - uśmiechnął się nieznacznie - Od rana rozmyślam nad widokami w moim życiu. Popatrz, tam są inne góry, a na lewo łąka i strumień. Wywnioskowałem z tego, że życie może odbywać się właśnie tylko na tych płaszczyznach.
- Ach, Leonie, specjalnie przyszłam, aby z Tobą o tym porozmawiać. - odpowiedziała Zuza.- Widzisz tylko fragment Góry Wszechświata. A tak naprawdę są jeszcze potężne morza, nie tylko małe strumienie. Są jeszcze lasy , które ciągną się po horyzont.
- Pleciesz bzdury, moja kochana. Jesteś kobietą, jesteś taka delikatna, skąd niby masz o tym wiedzieć ?          - obruszył się Leon.- To niemożliwe !! Mój widok jest jedynym słusznym widokiem.
Zuza postanowiła więcej nie rozmawiać z Leonem na ten temat. Ze szczytu, na którym mieszkała widziała wszystkie widoki i wszelkie kreacje wszechświata. Wiedziała także, że Leon pewnego dnia, o pewnej porze zakończy swoją wspinaczkę na ów szczyt. Wiedziała, że każdy, gdziekolwiek teraz jest i tak zakończy swój wysiłek na samej Górze Wszechświata, a krajobraz jaki się stamtąd rozpościera, codziennie zapiera jej dech.
W drodze powrotnej do swego domu, Zuza zatrzymała się jeszcze prawie pod szczytem, u swojego starego przyjaciela .
- Witaj kochana- przyjaciel przywitał ją z radością. - Wiesz, u mnie jest tak pięknie... Codziennie zachwycam się krajobrazem wokół. Góry w oddali, rzeki i lasy, polany i łąki...Wszystko jest takie cudne. Ale, Zuzo; co rano gdy nadstawiam uszu słyszę dziwny szum. Jest taki kojący, ale zarazem słyszę jakby jego potęgę. Trudno mi to pojąć.
- To Ocean Możliwości !- Zuza od razu się zorientowała. - Jest po drugiej stronie góry, dlatego go nie widzisz.
- A co to Ocean Możliwości? -jej przyjaciel wyraźnie się zaciekawił.
- To wielka woda, która sięga po horyzont. Nie można jej ogarnąć wzrokiem. Składa się z małych kropel wszelkich możliwości, ale nie sposób tych kropel odróżnić od całości oceanu - tłumaczyła cierpliwie.
- Tak bardzo chcę zobaczyć ocean. Zuzo, jak daleko jeszcze mam do szczytu?
- Jesteś bardzo blisko... prawie na wyciągnięcie ręki – odpowiedziała Zuza – Ale nie wiem, kiedy tam dotrzesz...jak dużo czasu ci to zajmie.
- Przyjdę do Ciebie, wejdę tam - jej przyjaciel bardzo się wzruszył. - Skoro to tak blisko, muszę w to włożyć cały wysiłek, na jaki mnie stać.
Zuza też była wzruszona. Wiedziała, że jej przyjaciel dotrze do domu, na szczyt. I że nie podda się słabości w tym dążeniu. Pożegnała się z przyjacielem i wróciła do siebie. Mieszkając na samej górze była sama, ale nie samotna. Jaki był jej sekret?? No cóż, to wcale nie był sekret. Po prostu nikt jej nie pytał, jak tu dotrzeć. Pytali o widoki, o możliwości, o prawdy i nie- prawdy. Ale nigdy nie usłyszała pytania: Jak to zrobić? Jak zdobyć Szczyt Wszechświata?
Odpowiedź była prosta i Zuza dobrze ją znała. Dotarła tutaj sama właśnie z powodu własnej delikatnej wrażliwości i dzięki lekkości. 
 Otóż, aby zdobyć Górę Wszechświata, należy się pozbyć wszystkich ciężarów.
 Ludzie są tacy obciążeni bagażem własnych przekonań i własnych doświadczeń. 
Natomiast przez " ucho igielne" przechodzą ci, którzy pozostawili swoje obciążenia za sobą. 
To lekkość jest kluczem. Zresztą, niczego nie trzeba ze sobą dźwigać. 
Na Górze Wszechświata jest już wszystko. A Boski krajobraz zachwyca raz za razem nieustannie....

Dorota Wenus
29.11.2017





niedziela, 22 października 2017

HYMN PRZEBUDZONEGO



Pragnę, abyście otwarli szeroko oczy

I ujrzeli, jak wygląda prawdziwe Niebo

I byście rozpoznali, że ono nie znajduje się u góry

Ale jest od zawsze w Was.

Pragnę, by nigdy nie zabrakło Wam odwagi

W dążeniu do pokochania siebie samych

Bo ta droga wymaga determinacji.

Chcę, abyście zobaczyli własną doskonałość

I Światło, które ja widzę

Gdy na Was patrzę

Oto wieczny blask boskości każdego atomu.

Wiem, że gdy już ujrzycie swoje piękno

Padniecie na kolana widząc ten blask

Ponieważ jesteście cudem Boga.

Pragnę, aby wasze serca otwarły się

Poprzez Miłość i łagodność

A w waszych duszach zagościł wieczny spokój

Ponieważ Miłość to jedyne Prawo.

Pragnę, abyście pewnego dnia

Spojrzeli Bogu prosto w oczy

I ze zdziwieniem odkryli w tych oczach

Swoje własne odbicie.

Porzućcie sny samotnych i bezdomnych

Już nadszedł czas

Przebudzeni w boskości czekają na Was

A stoły uginają się od Darów.



Dorota Wenus
15..10.2017

niedziela, 17 września 2017

WALKI MEDYCZNO - ENERGETYCZNE W POLSCE.

Właśnie u nas, w Polsce mocno ścierają się dwa fronty energetyczne. Na polu medycyny spotkała się Nowa energia ze Starą energią. Czym obie są i jak to się dla nas skończy ??

Wiemy aż nazbyt dobrze, że medycyna konwencjonalna już nie spełnia swojego zadania.
Wręcz przeciwnie, nie dość, że nie pomaga, to jeszcze najzwyczajniej po prostu SZKODZI !
Skąd to wiemy? Rozejrzyjmy się wokół, popatrzmy na znajomych i sąsiadów. Tak wielu z nas choruje i cierpi. A lekarze nie potrafią pomóc. Nadciśnienie, kłopoty sercowe, alergie, grypy, wrzody, problemy miażdżycowe , cukrzyca....aż po całą gamę nowotworów, wirusów czy aids, są chorobami nieuleczalnymi. Żaden konwencjonalny lekarz nie posiada na to lekarstwa. Owszem, leków przypisuje nam się całkiem sporo, tyle tylko, że one przynoszą nam chwilową ulgę poprzez leczenie objawów, ale nie usuwają przyczyny. A najczęściej pomagają na moment na jedną dolegliwość, a w tym samym czasie demolują nam organizmy, powodując całą masę innych. Tak więc chorujemy, cierpimy i umieramy. Jeśli masz nadciśnienie, dostaniesz leki które je obniżają, ale lekarz ci nie powie , jak masz przeczyścić własne żyły, aby stały się na powrót drożne i wyleczyć w ten sposób dolegliwość. Masz nowotwór i w szpitalu chirurg wytnie ci chorą tkankę, ale po jakimś czasie choroba powraca, ponieważ nikt nie powiedział ci, skąd ten nowotwór powstał, więc w jaki sposób usunąć przyczynę jego powstania. Dodatkowo masz często zmasakrowany organizm chemioterapią i różnymi naświetlaniami ( które w wielu krajach, choćby w Izraelu, są już zwyczajnie zabronione). Masz cukrzycę, więc dostaniesz insulinę, ale nikt z „konwencjonalnych” cię nie powiadomi, jak przywrócić organizm do normalnego stanu i się wyleczyć.
Czy wiecie o tym, że na początku tego roku ogłoszono odkrycie nowego organu w ludzkim ciele?? Przez 100 lat wszyscy byli przekonani o znajomości naszego organizmu, a tu okazało się, że mamy nowy organ o nazwie krezka. Krezka to rodzaj grubej błony podtrzymującej nasze organy wewnętrzne. Do tej pory nieładnie ją traktowano, ponieważ podczas zabiegów operacyjnych była cięta skalpelem i zostawiana samej sobie. Lekarze mogli orzec, że chorujesz na woreczek , wątrobę, żołądek itd. a to po prostu mogła być krezka. A myśleliśmy, że już wszystko wiemy.
Podziemie medycyny niekonwencjonalnej stworzyła medycyna konwencjonalna, czy jej się to podoba, czy nie. Tak tak , to wręcz podziemie, bo jesteśmy ledwie tolerowani i toczy się przeciw nam ciągłe kampanie oszczerstw, ośmieszania i wręcz nienawiści, tak, że ledwie możemy działać. A to podziemie medyczne urosło właśnie do ogromnych rozmiarów.
Stwierdziliśmy, że mamy dość cierpienia i chorób. Szczególnie dosyć tych chorób tak zwanych „ nieuleczalnych”.
Medycyna niekonwencjonalna rozkwita w Polsce od wielu lat. Urosła obecnie do takich rozmiarów, że nie sposób zatrzymać tej Nowej energii. Naturoterapia, zioła, leczenie energetyczne, lekarze medycyny wschodniej – chińskiej i tybetańskiej, reiki i cały szereg innych, naprawdę przeróżnych metod leczenia... Lekarze jeszcze usiłują nam wmawiać, że te metody leczenia nie są skuteczne.... No cóż, gdyby nie były, cały podziemny świat medyczny upadłby. To logiczne. Tymczasem, prawda jest taka, że w medycynie niekonwencjonalnej nie ma chorób nieuleczalnych !!.
Spotkałam się ostatnio w takim gabinecie z grupą około 15 osób. Rozmawialiśmy na tematy absolutnie nie związane z medycyną, ale nagle pewna myśl bardzo mocno mnie uderzyła. Otóż osoba, która jest właścicielką tego gabinetu chorowała na 3 śmiertelne choroby. Gdy lekarze ogłosili, że jej stan jest nieuleczalny, zeszła do podziemia medycznego... i na kanwie własnych doświadczeń założyła swój gabinet. Oczywiście jest dziś całkowicie zdrowa.
Druga osoba, 30 letnia młoda dziewczyna rok temu bała się, że umrze na raka. Teraz, gdy już odzyskała zdrowie i nowe życie zajęta jest podróżowaniem i zwiedzaniem świata.
Trzecia osoba, to mężczyzna, który pewnego dnia uciekł ze szpitala, broniąc się przed wycięciem mu woreczka żółciowego. Oczywiście, jest całkiem zdrowy. Bez operacji itd.
A ja – jako czwarty przykład działania tejże medycyny niekonwencjonalnej. U mnie zdiagnozowano wrodzoną wadę serca. Nieuleczalną oczywiście. Tylko, że dziura w sercu w dziwny sposób się zaleczyła i kawałek brakującego mięśnia w cudowny sposób odrósł.
Więc siedzimy sobie razem, w te 15 osób i nagle zrozumiałam, jak bardzo i szybko rozrosła się ta Nowa Energia, skoro 4 osoby na 15 w jednym ze średnich miasteczek w Polsce doznało tak zwanego cudu. Świadkiem tak zwanych cudów medycznych byłam chyba tyle razy, co sam Jezus))). I naprawdę wypowiedzi na te tematy lekarzy konwencjonalnych wcale mnie nie interesują.

Tak oto starły się te dwie ogromne energie u nas w Polsce. W mediach jeszcze wczoraj mówiło się o dziecku , które zmarło na sepsę. Rodzice błagali lekarzy, aby umierającemu czterolatkowi podano askorbinian sodu. Ale lekarze mieli procedury, przez które chłopczyk zmarł. Do szpitala udały się niezależne media i świat podziemnej medycyny próbował pomóc...ale lekarze mieli przepisy.
Dziś dowiaduję się, że rodzice porwali własne dziecko ze szpitala. Nowo narodzone dziecko, któremu lekarze chcieli podać szczepionkę, a świadomi rodzice nie zgodzili się...Więc ograniczono im prawa rodzicielskie.
Na początku czerwca tego roku w Warszawie odbył się protest przeciw terrorowi szczepień obowiązkowych, na który przybyło około 10 tysięcy osób! Puszczali to w waszej telewizji??

Obecne starcia pomiędzy tymi dwoma światami przyprawiają mnie o łzy. Ponieważ ich ofiarami są chorzy ludzie, ich rodziny i niewinne dzieci. Każdy lekarz powinien zdać sobie sprawę, że stara medycyna, stara energia nie mają żadnych szans z Nową Energią. Jesteśmy właśnie świadkami i uczestnikami ogromnych zmian. Na całym świecie medycyna naturalna i niekonwencjonalna wygrywa. W amerykańskich czy szwedzkich szpitalach od lat stosuje się reiki. Coraz więcej osób z branży medycznej przychodzi do takich osób jak ja po pomoc. Bo ich medycyna zawodzi po prostu.
Chodzi tylko o ofiary, a właściwie o to,by nie było więcej ofiar. Trzeba skończyć z ludzką bezdusznością, i w tym celu każdy musi zajrzeć w głąb siebie i zapytać własnego sumienia.
Jest rozwiązanie tej sytuacji i tutaj zwracam się do wszystkich chorych, którym konwencjonalna medycyna nie pomogła, którym nie pomogły szpitale ani lekarze. Szukajcie metod powrotu do zdrowia wszędzie, gdzie tylko można. W każdym mieście jest jakiś niekonwencjonalny terapeuta, jakaś zielarnia. Internet jest pełen informacji o nowych metodach leczenia, o ziołach, o osobach , które się tym zajmują. Polaku – lecz się sam i nigdy się nie poddawaj, ponieważ tak naprawdę w dzisiejszym świecie nie ma chorób „nieuleczalnych”. Przestańmy być cierpiącymi ofiarami, a zacznijmy być świadomymi pacjentami. Świadomymi ludźmi.
Wyobrażam sobie, że rano się budzę i w mediach dowiaduję się, że od rana nikt nie zgłosił się do lekarza. Przychodnie świecą pustkami, a lekarze aby mieć jakieś dochody, wpuszczają do swoich gabinetów specjalistów od medycyny alternatywnej, a i sami zaczynają pogłębiać swoją medyczną wiedzę. No, mogą jeszcze udać się na bezrobocie)) To by była właśnie rewolucja bez ofiar prawda?

Na koniec wspomnę jeszcze o najnowszym filmie o tematyce medycznej, który właśnie wchodzi do kin. Reżyser opowiada, że film jest oparty na faktach , a zaczyna się od stwierdzenia- W zeszłym roku w Polsce 17% pacjentów nie przeżyło operacji -....Zatrważająca statystyka...
I żeby była jasność . Lekarze TEŻ są tu swoistymi ofiarami ! Są nabytymi ignorantami. Uczy się ich bowiem w szkołach medycznych rzeczy przestarzałych, a często wręcz szkodliwych (bo to na rękę koncernom farmaceutycznym). Uczy ich się tam również pychy, arogancji i „myślenia” wg. fałszywych raportów, badań i danych. A samodzielne myślenie? Jest wręcz niebezpieczne, bo grozi ostracyzmem środowiskowym, załamaniem kariery czy wręcz pozbawieniem prawa do wykonywania zawodu. A odwaga w tym środowisku nie należy do priorytetów. Chodzi przecież o prestiż i o... kasę.

Oto zwiastun i zapraszam do kin, to dobry sposób aby poszerzyć własną świadomość w tym temacie.
„Botoks”. Film Patryka Vegi
https://youtu.be/uIcrsV-ZxnI

Przedstawiam też dzisiejszy apel o pomoc rodziców z Białogardu, którzy rzekomo porwali własne dziecko...
https://youtu.be/nbiwye5C_go

Dorota Wenus







sobota, 9 września 2017

PRZEMIANA



Był bardzo ciepły koniec września, świeciło słońce. Wtedy właśnie powstał Jan. Na początku był żołędziem, który spadł z drzewa – matki. Zagrzebał się obok w ziemi i czekał. Bardzo szybko zaczął rosnąć i uczyć się świata. Rozglądał się dookoła poznając swoją okolicę, zwierzęta i owady. Zadzierał do góry liście, aby poczuć niebo. Wypuszczał w głąb korzenie, poznając warstwy ziemi, jej chłód, ciemność i wilgoć. Jan uwielbiał najbardziej dwie rzeczy – pierwsza z nich to deszcz. Kochał krople deszczu uderzające w niego...A druga - to ptaki, które w nim zamieszkiwały. Im Jan był starszy, tym więcej ptaków przysiadało na nim, łaskocząc delikatnie pazurami i piórami jego korę. Teraz Jan miał już 100 lat i właśnie stał się dorosły. Kochał swoje życie w lesie. Pory roku przemijały, a on rósł i ciągle się rozwijał. Był silny, mądry i spokojny. Jan bardzo był związany z niebem, obserwował chmury i gwiazdy, a wiatr plątał jego liście. Był także związany z ziemią, bo stamtąd czerpał siły witalne i minerały, aby się rozwijać. Rósł i rósł, a czas mijał. Jan miał już 400 lat, ale nie liczył czasu przecież.
Pewnego dnia Jan obudził się skoro świt z przeczuciem, że czeka go coś zupełnie nowego. Nie mylił się. Pojawili się ludzie z siekierami i postanowili go ściąć. Jan troszkę się tego obawiał na początku, zdążył pożegnać się ze swoimi towarzyszami – ptakami i już leżał ścięty na wozie , a ludzie wywozili go z lasu. Ludzie zawieźli go do stolarza; tam został pocięty. Stolarz formował Jana ponad miesiąc. Tu mu coś przyciął, tam polepił...Dopiero pod koniec tego procesu Jan zorientował się, że teraz jest stołem.
Postawiono go w dużym pokoju, w dużym domu, pełnym ludzi i dzieci. Jan rozglądał się ciekawie dookoła. Siadały przy nim całe rodziny i spożywały posiłki. Odbywały się przy nim poważne rozmowy i zabawy dzieci, a Jan brał udział w tym całym życiu ludzkim, stojąc jako stół w centralnym miejscu domu. Bywał też świadkiem potajemnych rozmów młodych zakochanych i brał udział w dyskusjach politycznych. Ależ to było fascynujące doświadczenie)) Wokół Jana zawsze coś się działo, zawsze było głośno. A on stał, prawie tak dostojnie ,jak w lesie. Uwielbiał to życie wśród ludzi. A ile razy brał udział w przyjęciach, sam policzyć nie zdołał. Tak oto minęło kolejne jakieś 200 lat. Janowi w tym czasie spróchniały nogi i nie czuł się już najlepiej. Ludzie chyba to zauważyli...Jan znowu miał to przeczucie, że czas na zmiany.
I tak się właśnie stało, ludzie zabrali go z domu, w którym spędził te wszystkie szczęśliwe lata. Porąbali go na kawałki i wrzucili do pieca. Teraz palił się i dawał ludziom ciepło...ale to nie wszystko. Jan nagle poczuł, że jakaś nieznana siła pcha go przez wąski otwór do góry, a on leci jak szalony. I nagle wszystko stało się jasne!! Jan przeleciał przez komin i stał się dymem. Był taki lekki, taki wolny,taki radosny. Nie mógł nawet opisać tego , co czuje...Jako dym polatał chwilę nad okolicą, a potem unosił się coraz wyżej i wyżej....Jako Jan – dym uleciał do samego nieba, i wtedy spotkał Boga.

  • Jak Ci się wiedzie Janie? - spytał Bóg.
    -Super. Byłem drzewem i bardzo to kochałem, potem stołem i też było świetnie, a teraz jestem dymem- odparł Jan.- Czuję się wolny i beztroski, jak nigdy dotąd.
    - Możesz przysiąść obok mnie na chmurze? -poprosił Bóg.
    Jan przysiadł obok Boga, symbolicznie dość, bo przecież nie miał nóg ani tułowia.
    - Pomyślałem Janie, że tak bardzo kochałeś deszcz. Może sam chcesz się stać deszczem? - spytał.
    Jan był zachwycony tym pomysłem. Za kilka chwil stał się burzową chmurą, popatrzył jeszcze na niebo i nagle jako deszcz z impetem zaczął spadać prosto na las, w którym kiedyś powstał jako żołądź. Ależ to była jazda …

    I tak właśnie wygląda prawda o tym, co nazywamy śmiercią. Nie istnieje żadna śmierć, jest jedynie przemiana. Nie możesz umrzeć, nawet gdybyś bardzo chciał. Czeka cię tylko zmiana jednego doświadczenia na inne doświadczenie. Tylko tyle...         I AŻ tyle.... :-)

Dorota Wenus

wtorek, 29 sierpnia 2017

MISTRZ



                  Witold był sam w swoim wielkim domu, który rodzice zostawili mu kiedyś w spadku. Pani Marta, która była niedocenioną pomocą domową, właśnie przestała się krzątać i cicho zamknęła za sobą drzwi wyjściowe. Na stole w kuchni zostawiła gulasz z warzywami i zupę szparagową. Witold podgrzeje sobie dania w mikrofalówce, pewnie gdzieś w porze kolacji. Teraz otwiera whisky, nalewa sobie w dużą szklankę i zaciąga grube zasłony w salonie. Siada za ciężkim biurkiem, dębowym zresztą. Uruchamia komputer.
               Witold zamyśla się na długą chwilę, czuje wewnętrzną tęsknotę. Pokochał swoją samotność i wie, że raczej w jego życiu już niewiele się zmieni. Ma przecież 60 lat. Ale czasem tęskni za kobietą, za uczuciem. Pławi się i głęboko zanurza w to poczucie dziwnej tęsknoty. Powoli dopija swoją whisky. I zaczyna pisać....
              Witold jest znanym i cenionym pisarzem. Wydał wiele książek, osiągnął sukces i zarobił sporo. Jego powieści zna prawie cały świat, jedna z nich doczekała się nawet ekranizacji. Sam mówi, że wybrał samotność w życiu, aby móc pisać. A teraz rozpoczyna kolejną książkę. Jest to opowieść o miłości, mówi o tym uczuciu bardzo wiele. Napisanie jej zajmuje Witoldowi prawie 2 lata. Wypija przy tym dużo whisky i stuka nieustannie w klawisze. Wydawca jest zachwycony powieścią, i jak się okazuje - ma rację. Książka robi furorę na świecie. Czytają ją wszyscy spragnieni prawdziwej miłości. Gdy staje się bestselerem, Witold postanawia napisać drugą część. Ona także w zawrotnym tempie osiąga pierwsze miejsca z rankingach najlepiej sprzedawanych książek. To typowy wyciskacz łez, opisuje uczucia, do których wszyscy tęsknimy.
Od tego czasu książki te stają się wzorem dla tych, którzy chcą kochać. Ludzie starają się brać przykład z życia i doświadczeń głównych bohaterów. Chcą dokładnie tak kochać i tak żyć, jak oni.

****************************************************************************************************************

               Na ławce w parku siedzi ona i on. Zakochani w sobie po uszy ludzie, którzy spędzili razem już 20 lat życia. Ale nadal chodzą razem po parku, trzymając się za ręce. Nadal umawiają się na randki i nadal chodzą do kina. Nigdy nie przeczytali książki, którą napisał Witold. Ale wiedzą wszystko o miłości.
Owszem,słyszeli o tych powieściach, a nawet natknęli się na nie w pobliskiej księgarni. On i ona przeczytali fragment, który był na ostatniej stronie i oboje zgodnie stwierdzili, że to jakaś pomyłka. 
Ta sławna powieść dla nich z miłością miała niewiele wspólnego.

******************************************************************************************************************

                Zauważyliście, że nasz autor książek nie posiadał żadnego doświadczenia w tematach, o których tak namiętnie pisał ? To bardzo ważne, ponieważ tak właśnie dzieje się w dzisiejszym świecie. Szczególnie w duchowości. Większość tych osób, które twierdzą, że mają coś do powiedzenia, nie mają żadnego swojego, osobistego doświadczenia. Ich wiedza jest pełna teorii i intelektu, niczego więcej. Nie ma co się dziwić...Popatrzmy choćby na księży; uważają się na pośredników miedzy bogiem,
 a człowiekiem. Mówią, że są posłannikami boga...Ale jak wielu z nich tak naprawdę spotkało swojego szefa ? )) Teoria bierze górę nad praktyką, a to odwrotnie, niż być powinno.
                Zanim uznamy kogokolwiek za przykład, zastanówmy się dobrze, poczujmy... 
Zanim uznamy jakąś wiedzę za prawdę, zbadajmy to sami. Dobry Mistrz jest jak drogowskaz. 
Powie, w którą stronę trzeba iść, gdzie zawrócić, gdzie uniknąć przepaści; opiera to na własnym doświadczeniu, ale to jego doświadczenie i nie zrobi za nas ani jednego kroku.

W drodze jesteśmy my sami i sami musimy przez nią przejść. To nasza podróż i nasze doświadczenie.


Dorota Wenus

poniedziałek, 21 sierpnia 2017

SCHIZOFRENIA



Daleko poza naszym układem słonecznym, na planecie o wdzięcznej nazwie Hatora panowało prawdziwe poruszenie. Cywilizacja ta była bardzo wysoko rozwinięta intelektualnie oraz duchowo, i właśnie postanowiono zorganizować ekspedycję badawczo naukową na Ziemię. Jako ochotnik zgłosił się na to miejsce Profesor Badań Galaktycznych Horus. Horus był młodą świadomością, miał dopiero jakieś 1200 lat, ale już spore doświadczenie. Nie będziemy opisywali jego wyglądu, ponieważ go nie posiadał. Jak wspomniano – Horus był świadomością, czyli mógł przybrać postać, jaką tylko chciał. Ale najczęściej był po prostu mgłą złotego światła.
Ustalono, iż profesor uda się na Ziemię i regularnie będzie składał raporty, powiadamiając o swoich obserwacjach. Szczególnie wszyscy zainteresowani byli świadomością ludzką i jej aspektami. Bo – jak twierdzili, dopiero ze świadomości wynika cała reszta postępu.
Nadszedł ten wspaniały moment. Wszystko zostało dopięte na ostatni guzik i umieszczono Horusa w kapsule przestrzenno – czasowej. A potem wysłano go na ziemię, 

co tak naprawdę według naszego ziemskiego czasu trwało zaledwie kilka sekund.


Raport nr 1.
Badam ludzi nieustannie, kontaktuję się z nimi i ich obserwuję. Od razu zauważyłem niesamowitą sprzeczność 

w nich, którą postanowiłem zbadać bliżej. Otóż ich planeta ziemia jest w stanie zagłady, odbywa się tu właśnie masowe wymieranie i krążą wszędzie negatywne energie. Ludzie odczuwają braki wszystkiego na każdym możliwym poziomie. Rośnie wzajemna nienawiść i ignorancja. I taki jest ogólny obraz. Ale, jak przyjrzeć się każdej świadomości z bliska; okazuje się, iż są w głębi dobrzy i uczuciowi. To paradoks zadziwiający wprost – chcą dobrze, a dzieje się bardzo źle.


Raport nr 2.
Odkryłem kolejny element ich świadomości podstawowej. I częściowo daje ona odpowiedź na fakt, że są w ludziach takie sprzeczności. Otóż- oni nieustannie walczą. Walczą ze wszystkim i o wszystko. Nawet nazwali to naukowo „ walką o przetrwanie”. W przybliżeniu wygląda to w ten sposób, iż począwszy od ich podstawowej komórki, która nazywa się rodzina, po globalne działania- wszędzie panuje walka. 
W rodzinach walczą między sobą o zrozumienie, aprobatę 
i pozycję. Walczą nawet o miłość. Potem walczą w pracy i walczą o pieniądze. Walczą między sobą w szkołach, o to kto ma więcej wiedzy. Odbywają się walki dzieci z rodzicami, rówieśników i dorosłych. Nikt nikogo nie szanuje i nie kocha, ot tak po prostu. Wszystkim się wydaje, że muszą walką zasłużyć sobie na uczucie. Jak wspominałem – ma to rozmiary globalne. Otóż; prowadzi się tutaj wojny o pokój. 
I zabija się w imię dobra.
Poznałem grupę ludzi, którzy właśnie chcą pokoju i uparcie postanowili o niego walczyć. Zaistniał na tym polu badawczym kolejny paradoks, któremu postanowiłem się przyjrzeć. Otóż- ludzie odróżniają atak i obronę. Atak jest walką i to jest dla nich prawidłowe. Natomiast , nie widzą tego, że obrona także jest tą samą walką. Nie zauważają, że mają broń w rękach i walczą, nazywając to tylko w inny sposób... Zamiast złożyć broń. Kompletnie nie mają pojęcia 

o fakcie, iż jeżeli chcą zaprzestać walki powinni przestać walczyć. Mi samemu, choć zetknąłem się już z różnymi świadomościami- trudno jest pojąć coś tak osobliwego. Wynika z tego, że jeśli słowo walka zastąpi się innym słowem, np. obrona – przestaje się widzieć, iż nadal się walczy. Teraz właśnie zajmę się badaniem przyczyn ich dwuosobowego zachowania.

Raport nr.3.
Tym razem nie zdawałem długo raportu, ale odkryłem sedno całej ich świadomości. Ci ludzie na ziemi są szaleńcami!! Jest w nich głęboko ukryta schizofrenia, którą uważa się za normalną i logiczną. Tak naprawdę tylko 1% ludzkości nie jest chorych umysłowo. To jak wyjątek potwierdzający regułę.
Ludzkie rozdwojenie jaźni nazywa się dobrem i złem. Przedstawię to bliżej. Robią złe rzeczy w imię dobra. A kiedy stanie się coś dobrego, uważają ,że to jest złe. Miłością nazywają: przywiązanie, niewolnictwo i zależności, stawianie wymagań drugiemu człowiekowi i uzależnienie.
Radością nazywają krótkie uczucia euforii najczęściej spowodowane kupnem czegoś nowego. Szczęście to dla nich nieokreślona bliżej forma czegoś, na co niby nie zasługują. Bliskość to dla nich seks. Na tej planecie cała zbiorowa świadomość uległa schizofrenii tysiące lat temu. Należałoby niezwłocznie wszystkich zamknąć w wariatkowie i poddać leczeniu umysłów. Tutaj wariaci określają innych wariatami...i w swojej chorobie mają tendencję do negatywnych osądów, choć wcale nie maja nawet podstawowych danych, by wyrazić prawdziwą opinię 
o czymkolwiek. Ich choroba posunęła się tak daleko, iż nawet nie wiedzą kim są. Wiele czasu prowadziłem wywiad wśród jednostek ludzkich, pytając – Kim jesteś ?- Ani razu nie otrzymałem prawidłowej odpowiedzi!!!
Wobec zaistniałej sytuacji, dalsze badania stają się bezpodstawne. Pomyślę o wprowadzeniu programu naprawczego.

Raport nr.4.
S.O.S
Przybrałem ludzką postać i udałem się wśród ludzi, aby porozmawiać o tej głębokiej, nękającej ich chorobie. Z marnym skutkiem niestety...bo jak wytłumaczyć wariatowi, że jest wariatem? Usiłowałem z nimi dyskutować i wyjaśnić przyczynę ludzkich nieszczęść, pokazałem im także jak można wykorzystać energię świadomości....Ale to mnie uznano za szaleńca i postanowiono stracić ( ludzie uważają, że można kogoś zabić, czy odebrać mu życie ).Wiem, że z pewnością rozweseliło was takie stwierdzenie. Wobec powyższych faktów wysyłam S.O.S.
Czekam na transport powrotny.

Po około 1000 lat później Horus przeglądając stare notatki, przypomniał sobie o swojej wyprawie na ziemię. Zaciekawiony, czy może udało się ludzkości wyjść z choroby umysłu, zajrzał tam na chwilę ze swoją świadomością.
To, co ujrzał opisał potem jako zabawnie – przerażające. Otóż, po jego odejściu z ziemi część ludzkości postanowiła spisać jego rady i nauki. W ten sposób stworzono ruch o nazwie "Wielki Kult Horusa z Gwiazd". 
Byli także i przeciwnicy tego ruchu, którzy uważali, że cała ta historia jest fałszywa....
A jedni z drugimi walczyli o prawdę....


Dorota Wenus


obraz : (znalezione w sieci )

wtorek, 15 sierpnia 2017

JA, czyli...



Pewnego dnia ( a właściwie nocy ) pojawiłem się na tej planecie.  Po raz kolejny zresztą. To już po raz... A właściwie to nie takie ważne. :)
A więc pojawiłem się we w miarę zwykłej, tzw. normalnej rodzinie. Dzieciństwo miałem przeraźliwie przeciętne, może 
z wyjątkiem tego, że praktycznie byłem półsierotą, bo mój ojciec pływał po morzach i oceanach i miesiącami nie było go w domu. Byłem dzieckiem dobrze wytresowanym, uczyłem się dobrze i nie sprawiałem żadnych kłopotów ( do czasu oczywiście), oprócz ponadprzeciętnej chorowitości. Choroby zresztą lubiłem pasjami, bo przez pierwsze dni ich trwania matka nie goniła mnie do odrabiania lekcji, więc obstawiałem się sztaplami książek i czytałem... czytałem... czytałem... 
I z tego czytania zaczęła przebijać się do mnie dojmująca Tęsknota. 
Nie wiedziałem za czym tęsknię...Za Indianami, prerią, przygodami, życiem innym niż to, które tresowało mnie 
w myśl zasad, że „ pokorne cielę dwie matki ssie ” i „ nie wychylaj się, nie warto...” ?
Na początku pewnie tak, ale nie tylko. Tęskniłem za Czymś. Za czymś, czego nie potrafiłem nazwać, sprecyzować... Religia katolicka, w której mnie wychowywano (bez przesadnych nacisków zresztą), była pusta jak wydmuszka i dawała równie puste slogany, czyli żadnych odpowiedzi. 
A Tęsknota narastała... 
Zaczęło mi to doskwierać, boleć... Banały przeciętniactwa nasilały tylko frustracje. Zacząłem się buntować i szukać lekarstwa na ten dojmujący ból. I znalazłem. Przynajmniej tak mi się wydawało. Zacząłem pić. Pomagało na chwilę, 
a potem, jak to ZAWSZE bywa, było jeszcze gorzej. Tak przez lata... Cierpienie stawało się nie do zniesienia... 
I gdzieś w wieku „ponadmłodzieżowym” trafiłem „ przypadkiem ” na trening do Laboratorium Psychoedukacji, które rozpoczynało swoją działalność. Eichelberger, Santorski, Ostaszewski (ten ostatni, raz tylko, ale za to dla mnie przełomowo...), a z nimi psychoterapia humanistyczna i... buddyzm. Same odkrycia !
Nareszcie zacząłem oddychać, Tak wstąpiłem na swoją Drogę. Uczestniczyłem w wielu ich treningach, zacząłem zgłębiać buddyzm zen i medytować w sanghach. Później pojawił się Ole Nydahl i buddyzm tybetański - Wadżrajana. A potem już poszło..... Pierwsza wyprawa do Indii, Kaszmiru, Ladakhu... Powrócili Indianie, ale nie ci z książek Karola Maya, ale autentyczni, przywożący do Polski swoje nauki i szamańskie zwyczaje, które pod ich kierunkiem pewne grupy w naszym kraju zaczęły zgłębiać i praktykować. W międzyczasie opanowało mnie też szaleństwo kursów i warsztatów z tzw. rozwoju osobistego. Kończyłem kolejne szkoły i szkolenia, zdobywałem kolejne dyplomy... 
Reiki ( z tytułem mistrza włącznie), bioenergoterapia, świecowania, konchowanie, koreańskie systemy uzdrawiania, systemy relaksacyjne, NLP,  itd. itp. itd.... 
Tęsknota jakby zelżała, ale tylko trochę... 
Wiedza się „nagromadzała”, a ból nadal doskwierał, tylko, że teraz jakby bardziej świadomie. Nie twierdzę, że to było bez sensu, bo na Drodze wszystko ma swój cel, ale w pewnym momencie zauważyłem, że na kolejnych szkoleniach zaczynam widzieć ciągle te same twarze. Zaraz zaraz... Coś tu chyba nie tak...? Czy czasem nie zaczynamy żyć od warsztatu do warsztatu...? Czy nie za dużo wiedzy, a za mało prawdziwych doświadczeń ? Czy nie za dużo warsztatów, a za mało Życia ? 
W międzyczasie to Życie właśnie zaczęło wypychać mnie ze starych kolein...Straciłem tzw. majątek, rodzina się rozpadła, „warsztatowanie” straciło dalszy sens, Polska stała się jakby przyciasna... Wiedziałem, czułem, że czas na Zmianę 
i prawdziwe podążanie za Tęsknotą... 
Spakowałem się i wyruszyłem do... Meksyku. Do autentycznych źródeł szamanizmu, do Don Juana Castanedy... Mieszkałem tam prawie rok, w Teotihuacan, 
w bliskim sąsiedztwie piramid Księżyca i Słońca, w kontakcie z autentycznymi szamanami na ich terenie. No i pierwszy kontakt ze Świętymi Roślinami, Roślinami Mocy... 
Zacząłem doganiać Tęsknotę... 
Potem wielokrotne wyprawy do Peru, do mojej ukochanej Amazonii, nauki, wiele nauk od siostrzyczki Ayahuaski, potem Brazylia i wreszcie wielokrotne spotkania „na szczycie”... z czystą Molekułą Duszy – DMT, a dzięki niej 
i z Jednością, i z Aniołem Przemiany -Śmiercią i z Czymś albo Kimś... 
To był ten prawdziwy Przełom ! 
Wiedziałem jednak, czułem to głęboko, że nie chcę, tak jak wielu, wpadać w kolejne „od...do...” Wiedziałem, że Enteogeny nie są zakończeniem Drogi, celem samym w sobie, a tylko Nauczycielami i Przyjaciółmi, którzy pomagają "przeczyścić złącza”, wskazują kierunek dążeń, ale którzy nie załatwią za mnie tego, co załatwić muszę sam... Wrócić do....siebie, do swojego Serca i swojego Ja Jestem... 
           Pożegnałem się z dotychczasowymi Nauczycielami, ze wzruszeniem      
 i wdzięcznością, dziękując za Nauki i Doświadczenia, których opisać, mimo najszczerszych chęci, nie jestem w stanie, za pomoc w przeżywaniu prawdziwej Miłości, Jedności i Pokory wynikającej z doświadczania stanów tak pięknych i wzniosłych, że aż budzących trwogę.
I jak to bywa, pojawiły się adekwatne pomoce w postaci ot, choćby fizyki kwantowej czy kilku takich, którzy pojawiają się przy mnie dość często na jawie i we śnie ( jak choćby niejaki J, którego pewnie niektórzy z Was być może znają... ), a które to „pomoce” pozwalają już zdecydowanie samodzielnie Świadomości mojego własnego Ja coraz bardziej rozpychać się i rządzić tam, gdzie jeszcze do niedawna panoszyło się prawie niepodzielnie moje wielkie ( a może nawet większe) jak kosmos Ego.
W ciągu kilku ostatnich lat " przechorowałem " tzw. teorie spiskowe, przeżyłem kilka końców świata, odkryłem głębię 
i prawdę o Słowiańszczyźnie, a to wszystko pozwoliło mi zakreślić do końca Krąg i kilka lat temu powrócić do Polski.

A Tęsknota...? Jest ! Ma się dobrze ( i dobrze, ze ma się dobrze...) :-) , tylko zmieniła nieco oblicze. Jest inspiratorką ćwiczenia się w Kreacji, coraz głębszego doświadczania Boga, Źródła, Jam Jest czy jak To tam jeszcze zwać, oraz... pragnienia dzielenia się nabytą wiedzą i doświadczeniem 
i pomagania tym, którzy zechcą z powyższego skorzystać. ))

Krzysztof Orłowski

WERONIKA, czyli.....


            Weronika przyszła na świat w przeciętnej, polskiej , rozbitej rodzinie. Od kiedy pamięta zawsze wykazywała cechy bycia tą inną od innych)). Miała w sobie niesamowitą intuicję, a świat duchowy był jedynym miejscem, w którym dobrze się czuła. Jako odmieniec nie rozumiała wielu rzeczy dziejących się dookoła, a i sama na zrozumienie liczyć nie mogła. 
Już jako nastolatka wiedziała, że ludzie są jacyś dziwni.
Gdy miała 14 lat zdarzyło się po raz pierwszy coś niesamowitego. 

         Był jesienny wieczór, a Weronika siedziała w swoim pokoju wpatrując się w okno. Czuła się od jakiegoś czasu przytłaczająco samotna.  
I nagle przed jej oczami stanął mężczyzna w kapeluszu. Zdjął go, ukłonił się i spojrzał dziewczynie w oczy. A w tych bardzo niebieskich oczach zobaczyła swoją własną duszę, poczuła przeogromny spokój. Usłyszała głos : 
"Jeszcze trochę i naprawdę wszystko będzie w porządku. Wytrzymaj jeszcze trochę."   
Po czym mężczyzna rozwiał się na jej oczach jak mgła. Kim był , Weronika dowiedziała się kilka lat później , ale od tamtego momentu wiedziała już, że cokolwiek się nie dzieje , już nigdy nie będzie sama)).
Prawdziwe Przebudzenie zaczęło się u niej już w wieku 19 lat. Spotkała wtedy swojego pierwszego nauczyciela, który przyjechał prosto z Tybetu. On wiele jej pomógł. Przynosił jej odpowiednie duchowe książki, uczył ją jasnowidzenia i innych tego typu rzeczy. Przekazał jej dużą wiedzę i powie - dział:  "Jesteś tutaj, aby razem z innymi przyczynić się do wejścia naszej planety w Złoty Wiek . Zrobisz to poprzez własną energię".
          Potem nastąpił okres uśpienia... Weronika starała się prowadzić normalne życie i po wielu latach wysiłku jakoś jej się to udało. Założyła rodzinę, miała jakąś pracę, jakiś własny kąt, a nawet jeździła regularnie na wakacje. Osiągnęła tak zwaną stabilizację...
Pewnego dnia zadała sobie jednak bardzo ważkie pytanie: - Czy to jest całe, ludzkie życie? Ta pustka, którą staramy się zapełnić jakimiś bzdurami, to wszystko? - Owo pytanie było na tyle mocne, że jej świat runął praktycznie od razu, rozpadając się jak domek z kart.
Weronika porzuciła to wszystko lub też to wszystko porzuciło ją. Nauka duchowa i przyswajanie wiedzy zaczęło się od nowa. Kilka lat tak się kształciła, pracowała z różnymi energiami, przyswajała wiele nauk duchowych i wiele z nich odrzucała, czując, że to nie to, że to nie jej...
Miała też kilku nauczycieli, a życie zgotowało jej wiele doświadczeń-lekcji.
          Wielki przełom nastąpił po 3 latach. Nad ranem, gdy ledwie się obudziła, a było to w środku lata, Weronikę odwiedził kolejny mężczyzna. Przedstawił się jako Jezus. Powiedział tylko - ”Już czas”-  i wręczył jej wielką , złotą księgę. Weronika studiowała ową księgę prawie 2 lata, 
a przemiany trwały w niej nieustannie. Przez 1,5 roku ciągle chorowała, jej ciało i umysł zmieniały się i wciąż zmieniały)). Jezus i ten drugi mężczyzna, który ukazał jej się , gdy miała 14 lat- okazało się, że to Saint Germain - byli przy niej cały czas. Jezus nie jest zbyt gadatliwy.)) Raczej pokazuje wszystko głębokimi uczuciami; od gadania był Saint Germain.))                                                                                                                   Prowadzili ją przez cały okres nauki, byli przy niej i wspierali.
              Urzeczywistnienie przyszło bardzo szybko, bo po niecałych          2 latach. Weronika zdała sobie pewnego dnia sprawę, że już jest oświecona...i przyzwoliła na to. 
Całe ciało i zmysły zalała fala niewyobrażalnej energii, czuła, że lewituje. Wszystko zaczęło się pewnego popołudnia, tuż przed nadejściem wiosny. I trwało wiele, wiele godzin- pół dnia i całą noc. Nad ranem Weronika była już zupełnie inną istotą). Wróciła w pełni do Domu            i zaczęła rozkoszować się niczym nie zmąconą Boskością.
Taka jest moja historia, tak właśnie ze mną było, tak to jest nadal...
I teraz właśnie nadszedł czas, abym mogła Wam wszystkim powiedzieć, że szczęście, miłość, spełnienie, boskość są dla nas wszystkich.)) Tu nie ma wyjątków. Nie musicie mieć wielkich pieniędzy , ani ogromu wiedzy , czy inteligencji. Wystarczy chcieć, mocno chcieć, bo to pragnienie duszy. Chcieć i PRZYZWOLIĆ...Odnalezienie samego siebie jest najważniejszym dążeniem , jedynym prawdziwym. I do tego Was zachęcam. Zapraszam was w podróż powrotną do Domu.))

Dorota Wenus

poniedziałek, 14 sierpnia 2017

KRZYSZTOF Z WENUS


Z Dorotą Wenus poznaliśmy się w przestrzeni wirtualnej, czyli na fb, kilka lat temu... I...nie miałem ochoty utrzymywać kontaktów z tą postrzeloną, nieumiejącą zagrzać miejsca, trudną do uchwycenia „kometą”. Jakaś taka nawiedzona i nie do końca w moim typie... Nie, dziękuję, odpuszczam sobie takie znajomości, pomyślałem i tak też zrobiłem. Kilkanaście miesięcy miałem spokój. Ufff... W międzyczasie doszedłem do wniosku, że dojrzałem do prawdziwej partnerskiej relacji. Wysłałem kilkakrotnie w Uniwersum komunikat, że chcę spotkać kobietę, o której bez wątpienia będę wiedział, że to TA !! Nie chodziło mi o tzw. zakochanie, ale o głęboką wewnętrzną świadomość, że wiem NA PEWNO ! Zażyczyłem sobie, żeby ona też to tak odczuwała. I czekałem, tym razem z ufnością, wręcz pewnością, że coś się zdarzy. Po kilku miesiącach zacząłem mieć „loty”, nagle otworzyło mi się Serce. Tak gdzieś w połowie stycznia. Chodziłem po ulicach Dublina i łzy płynęły mi z poczucia szczęścia, miłości do ludzi i świadomości, że WSZYSTKO JEST OK !
Po kilku dniach tego stanu na „fejsie” odezwała się do mnie kto...? Właśnie ta wariatka – Wenus. Na początku miałem zamiar znów szybko zakończyć jakikolwiek kontakt, ale... 
Ten stan, który odczuwałem, wymógł na mnie poniekąd wewnętrzną zgodę na rozmowę.
(Tak byłem pozytywnie nastawiony do ludzi... ). Po pierwszej, dość konwencjonalnej konwersacji, następnego dnia znów zaczęliśmy rozmawiać i...było „po ptokach”. Dorota spytała mnie, co się ze mną dzieje ( a nic jej nie wspominałem o swoim stanie), bo ona czuje, że przeżywa to samo ! SKĄD ONA DO CHOLERY WIEDZIAŁA...? A to był dopiero początek.... Zaczęliśmy rozmawiać, ale już bez konwencji i zaczęło się... Kontaktowaliśmy się już po kilka razy dziennie i wiedziałem, że zaczyna się trzęsienie mojej ziemi.
Dzwoni ktoś np. na skypa (bez kamerki jeszcze)...Stałem przy oknie, patrzyłem na ulicę 

i myślałem... Nawet nie chciało mi się w tym momencie odbierać, tak byłem zamyślony...Ale odebrałem... A tu ona... 
I pyta : „A co Ty tak stoisz przy tym oknie i myślisz o jakichś bzdurach? Pogadajmy lepiej.” Wiedźma jedna... Nogi się lekko pode mną ugięły, ale nie ze strachu, tylko ze świadomości, że.... wpadłem ! Myślałem właśnie o tym...kiedy w końcu zadzwoni. To co było potem, to totalne tsunami... Czas przestał istnieć albo zlewał się i plątał, płynął szybko, jednocześnie dłużąc się. Skończyły się tajemnice, wstydy, skrępowania i niedopowiedzenia.  Spotkaliśmy się kilkakrotnie energetycznie w przestrzeniach, nie dla wszystkich widocznych tzw. gołym okiem. Były to bardzo realne, a jednocześnie zdecydowanie pozamaterialne spotkania. Jeszcze się nie zdążyliśmy zobaczyć nawet wizualnie na skypie, a już wiedzieliśmy, byliśmy absolutnie pewni, że chcemy być razem i nie ma żadnej innej opcji. 
W marcu byłem już w Polsce i zetknięcie w tzw. realu uświadomiło nam, że znamy się od tysięcy lat, szukaliśmy się długo i wreszcie znaleźli. To nie było „zakochanie, to była od razu głęboka, świadoma Miłość. Natychmiast zacząłem zamykać swoje sprawy zagranicą. 
W czerwcu wróciłem na stałe do Polski i od razu zamieszkaliśmy razem. To trwa już kilka lat, a my odkrywamy się bardziej i bardziej.
Obje wiemy, że nie ma mowy o pomyłce, że dostaliśmy to i wiemy, że TO JEST TO. Dlaczego wiemy? 
Bo niczym dla nas jest różnica wieku metrykalnego, a i moje „nie w moim typie” okazało się totalną iluzją i śmiesznostką.
A do tego łączy na Wspólna Droga i Dążenia...
Ja studiowałem lata całe niekonwencjonalne metody pomagania ludziom, studiowałem szamanizm amazoński i meksykański, konwencjonalną i niekonwencjonalną psychologię, znam też kulturę Indian, buddyzm tybetański, zen itd.
Moja Wenus jest absolutną Wiedźmą (prze duże W), ma niesamowitą intuicję, a właściwie dar jasnowidzenia, jest świetną, niezwykle skuteczną uzdrowicielką, posiada znajomość ludzkich programów, które nas ograniczają i paraliżują, i w usuwaniu ich jest mało, że skuteczna, to jeszcze bezwzględna i twarda. A do tego... 
Do tego jeszcze wzięła się i.... oświeciła jakiś czas temu !
Znaleźliśmy też oczywiście swoje Miejsce. Mieszkamy sobie spokojnie na wsi, ale...
No właśnie, czujemy bardzo mocno, a temu uczuciu nie sposób się przeciwstawić, że już czas nasze doświadczenia , wiedzę i umiejętności oddać do dyspozycji potrzebującym ich w różnych formach i na różnych poziomach. Że czas dzielić się nimi z tymi, którzy będą tego potrzebowali.
Wobec tego niniejszym informujemy i ogłaszamy, że jesteśmy do Waszej dyspozycji.




                                                        Wenus                           Krzysztof

O NAS

Studiowałem szamanizm amazoński i meksykański, konwencjonalną i niekonwencjonalną psychologię i metody uzdrawiania, kulturę Indian,buddyzm tybetański, zen itd. 
Wenus jest Uzdrowicielką i posiada dar jasnowidzenia, ma świetną znajomość ludzkiej duszy. 
Chętnie dzielimy się naszym doświadczeniem, wiedzą i umiejętnościami ze wszystkimi, którzy tego potrzebują, w różnych formach i na różnych poziomach. Ogłaszamy i informujemy, że jesteśmy do Waszej dyspozycji. :-)



Krzysztof Orłowski i Dorota Wenus   



KRZYSZTOF  Z  WENUS



Z Dorotą Wenus poznaliśmy się w przestrzeni wirtualnej, czyli na fb, kilka lat temu... I...nie miałem ochoty utrzymywać kontaktów z tą postrzeloną, nieumiejącą zagrzać miejsca, trudną do uchwycenia „kometą”. Jakaś taka nawiedzona i nie do końca w moim typie... Nie, dziękuję, odpuszczam sobie takie znajomości, pomyślałem i tak też zrobiłem. Kilkanaście miesięcy miałem spokój. Ufff... W międzyczasie doszedłem do wniosku, że dojrzałem do prawdziwej partnerskiej relacji. Wysłałem kilkakrotnie w Uniwersum komunikat, że chcę spotkać kobietę, o której bez wątpienia będę wiedział, że to TA !! Nie chodziło mi o tzw. zakochanie, ale o głęboką wewnętrzną świadomość, że wiem NA PEWNO ! Zażyczyłem sobie, żeby ona też to tak odczuwała. I czekałem, tym razem z ufnością, wręcz pewnością, że coś się zdarzy. Po kilku miesiącach zacząłem mieć „loty”, nagle otworzyło mi się Serce. Tak gdzieś w połowie stycznia. Chodziłem po ulicach Dublina i łzy płynęły mi z poczucia szczęścia, miłości do ludzi i świadomości, że WSZYSTKO JEST OK !
Po kilku dniach tego stanu na „fejsie” odezwała się do mnie kto...? Właśnie ta wariatka – Wenus. Na początku miałem zamiar znów szybko zakończyć jakikolwiek kontakt, ale... 
Ten stan, który odczuwałem, wymógł na mnie poniekąd wewnętrzną zgodę na rozmowę.
(Tak byłem pozytywnie nastawiony do ludzi... ). Po pierwszej, dość konwencjonalnej konwersacji, następnego dnia znów zaczęliśmy rozmawiać i...było „po ptokach”. Dorota spytała mnie, co się ze mną dzieje ( a nic jej nie wspominałem o swoim stanie), bo ona czuje, że przeżywa to samo ! SKĄD ONA DO CHOLERY WIEDZIAŁA...? A to był dopiero początek.... Zaczęliśmy rozmawiać, ale już bez konwencji i zaczęło się... Kontaktowaliśmy się już po kilka razy dziennie i wiedziałem, że zaczyna się trzęsienie mojej ziemi.
Dzwoni ktoś np. na skypa (bez kamerki jeszcze)...Stałem przy oknie, patrzyłem na ulicę 

i myślałem... Nawet nie chciało mi się w tym momencie odbierać, tak byłem zamyślony...Ale odebrałem... A tu ona... 
I pyta : „A co Ty tak stoisz przy tym oknie i myślisz o jakichś bzdurach? Pogadajmy lepiej.” Wiedźma jedna... Nogi się lekko pode mną ugięły, ale nie ze strachu, tylko ze świadomości, że.... wpadłem ! Myślałem właśnie o tym...kiedy w końcu zadzwoni. To co było potem, to totalne tsunami... Czas przestał istnieć albo zlewał się i plątał, płynął szybko, jednocześnie dłużąc się. Skończyły się tajemnice, wstydy, skrępowania i niedopowiedzenia.  Spotkaliśmy się kilkakrotnie energetycznie w przestrzeniach, nie dla wszystkich widocznych tzw. gołym okiem. Były to bardzo realne, a jednocześnie zdecydowanie pozamaterialne spotkania. Jeszcze się nie zdążyliśmy zobaczyć nawet wizualnie na skypie, a już wiedzieliśmy, byliśmy absolutnie pewni, że chcemy być razem i nie ma żadnej innej opcji. 
W marcu byłem już w Polsce i zetknięcie w tzw. realu uświadomiło nam, że znamy się od tysięcy lat, szukaliśmy się długo i wreszcie znaleźli. To nie było „zakochanie, to była od razu głęboka, świadoma Miłość. Natychmiast zacząłem zamykać swoje sprawy zagranicą. 
W czerwcu wróciłem na stałe do Polski i od razu zamieszkaliśmy razem. To trwa już kilka lat, a my odkrywamy się bardziej i bardziej.
Obje wiemy, że nie ma mowy o pomyłce, że dostaliśmy to i wiemy, że TO JEST TO. Dlaczego wiemy? 
Bo niczym dla nas jest różnica wieku metrykalnego, a i moje „nie w moim typie” okazało się totalną iluzją i śmiesznostką.
A do tego łączy na Wspólna Droga i Dążenia...
Ja studiowałem lata całe niekonwencjonalne metody pomagania ludziom, studiowałem szamanizm amazoński i meksykański, konwencjonalną i niekonwencjonalną psychologię, znam też kulturę Indian, buddyzm tybetański, zen itd.
Moja Wenus jest absolutną Wiedźmą (prze duże W), ma niesamowitą intuicję, a właściwie dar jasnowidzenia, jest świetną, niezwykle skuteczną uzdrowicielką, posiada znajomość ludzkich programów, które nas ograniczają i paraliżują, i w usuwaniu ich jest mało, że skuteczna, to jeszcze bezwzględna i twarda. A do tego... 

Do tego jeszcze wzięła się i.... oświeciła jakiś czas temu !
Znaleźliśmy też oczywiście swoje Miejsce. Mieszkamy sobie spokojnie na wsi, ale...
No właśnie, czujemy bardzo mocno, a temu uczuciu nie sposób się przeciwstawić, że już czas nasze doświadczenia , wiedzę i umiejętności oddać do dyspozycji potrzebującym ich w różnych formach i na różnych poziomach. Że czas dzielić się nimi z tymi, którzy będą tego potrzebowali.
Wobec tego niniejszym informujemy i ogłaszamy, że jesteśmy do Waszej dyspozycji.





WERONIKA, czyli...



 Weronika przyszła na świat w przeciętnej, polskiej , rozbitej rodzinie. Od kiedy pamięta zawsze wykazywała cechy bycia tą inną od innych)). Miała w sobie niesamowitą intuicję, a świat duchowy był jedynym miejscem, w którym dobrze się czuła. Jako odmieniec nie rozumiała wielu rzeczy dziejących się dookoła, a i sama na zrozumienie liczyć nie mogła. 
Już jako nastolatka wiedziała, że ludzie są jacyś dziwni.
Gdy miała 14 lat zdarzyło się po raz pierwszy coś niesamowitego. 

         Był jesienny wieczór, a Weronika siedziała w swoim pokoju wpatrując się w okno. Czuła się od jakiegoś czasu przytłaczająco samotna.  
I nagle przed jej oczami stanął mężczyzna w kapeluszu. Zdjął go, ukłonił się i spojrzał dziewczynie w oczy. A w tych bardzo niebieskich oczach zobaczyła swoją własną duszę, poczuła przeogromny spokój. Usłyszała głos : 
"Jeszcze trochę i naprawdę wszystko będzie w porządku. Wytrzymaj jeszcze trochę."   
Po czym mężczyzna rozwiał się na jej oczach jak mgła. Kim był , Weronika dowiedziała się kilka lat później , ale od tamtego momentu wiedziała już, że cokolwiek się nie dzieje , już nigdy nie będzie sama)).
Prawdziwe Przebudzenie zaczęło się u niej już w wieku 19 lat. Spotkała wtedy swojego pierwszego nauczyciela, który przyjechał prosto z Tybetu. On wiele jej pomógł. Przynosił jej odpowiednie duchowe książki, uczył ją jasnowidzenia i innych tego typu rzeczy. Przekazał jej dużą wiedzę i powie - dział:  "Jesteś tutaj, aby razem z innymi przyczynić się do wejścia naszej planety w Złoty Wiek . Zrobisz to poprzez własną energię".
          Potem nastąpił okres uśpienia... Weronika starała się prowadzić normalne życie i po wielu latach wysiłku jakoś jej się to udało. Założyła rodzinę, miała jakąś pracę, jakiś własny kąt, a nawet jeździła regularnie na wakacje. Osiągnęła tak zwaną stabilizację...
Pewnego dnia zadała sobie jednak bardzo ważkie pytanie: - Czy to jest całe, ludzkie życie? Ta pustka, którą staramy się zapełnić jakimiś bzdurami, to wszystko? - Owo pytanie było na tyle mocne, że jej świat runął praktycznie od razu, rozpadając się jak domek z kart.
Weronika porzuciła to wszystko lub też to wszystko porzuciło ją. Nauka duchowa i przyswajanie wiedzy zaczęło się od nowa. Kilka lat tak się kształciła, pracowała z różnymi energiami, przyswajała wiele nauk duchowych i wiele z nich odrzucała, czując, że to nie to, że to nie jej...
Miała też kilku nauczycieli, a życie zgotowało jej wiele doświadczeń-lekcji.
          Wielki przełom nastąpił po 3 latach. Nad ranem, gdy ledwie się obudziła, a było to w środku lata, Weronikę odwiedził kolejny mężczyzna. Przedstawił się jako Jezus. Powiedział tylko - ”Już czas”-  i wręczył jej wielką , złotą księgę. Weronika studiowała ową księgę prawie 2 lata, 
a przemiany trwały w niej nieustannie. Przez 1,5 roku ciągle chorowała, jej ciało i umysł zmieniały się i wciąż zmieniały)). Jezus i ten drugi mężczyzna, który ukazał jej się , gdy miała 14 lat- okazało się, że to Saint Germain - byli przy niej cały czas. Jezus nie jest zbyt gadatliwy.)) Raczej pokazuje wszystko głębokimi uczuciami; od gadania był Saint Germain.))                                                                                                                   Prowadzili ją przez cały okres nauki, byli przy niej i wspierali.
              Urzeczywistnienie przyszło bardzo szybko, bo po niecałych          2 latach. Weronika zdała sobie pewnego dnia sprawę, że już jest oświecona...i przyzwoliła na to. 
Całe ciało i zmysły zalała fala niewyobrażalnej energii, czuła, że lewituje. Wszystko zaczęło się pewnego popołudnia, tuż przed nadejściem wiosny. I trwało wiele, wiele godzin- pół dnia i całą noc. Nad ranem Weronika była już zupełnie inną istotą). Wróciła w pełni do Domu            i zaczęła rozkoszować się niczym nie zmąconą Boskością.
Taka jest moja historia, tak właśnie ze mną było, tak to jest nadal...
I teraz właśnie nadszedł czas, abym mogła Wam wszystkim powiedzieć, że szczęście, miłość, spełnienie, boskość są dla nas wszystkich.)) Tu nie ma wyjątków. Nie musicie mieć wielkich pieniędzy , ani ogromu wiedzy , czy inteligencji. Wystarczy chcieć, mocno chcieć, bo to pragnienie duszy. Chcieć i PRZYZWOLIĆ...Odnalezienie samego siebie jest najważniejszym dążeniem , jedynym prawdziwym. I do tego Was zachęcam. Zapraszam was w podróż powrotną do Domu.))


Dorota Wenus



                   
                                                  JA, czyli....




Pewnego dnia ( a właściwie nocy ) pojawiłem się na tej planecie.  Po raz kolejny zresztą. To już po raz... A właściwie to nie takie ważne. :)
A więc pojawiłem się we w miarę zwykłej, tzw. normalnej rodzinie. Dzieciństwo miałem przeraźliwie przeciętne, może 
z wyjątkiem tego, że praktycznie byłem półsierotą, bo mój ojciec pływał po morzach i oceanach i miesiącami nie było go w domu. Byłem dzieckiem dobrze wytresowanym, uczyłem się dobrze i nie sprawiałem żadnych kłopotów ( do czasu oczywiście), oprócz ponadprzeciętnej chorowitości. Choroby zresztą lubiłem pasjami, bo przez pierwsze dni ich trwania matka nie goniła mnie do odrabiania lekcji, więc obstawiałem się sztaplami książek i czytałem... czytałem... czytałem... 
I z tego czytania zaczęła przebijać się do mnie dojmująca Tęsknota. 
Nie wiedziałem za czym tęsknię...Za Indianami, prerią, przygodami, życiem innym niż to, które tresowało mnie 
w myśl zasad, że „ pokorne cielę dwie matki ssie ” i „ nie wychylaj się, nie warto...” ?
Na początku pewnie tak, ale nie tylko. Tęskniłem za Czymś. Za czymś, czego nie potrafiłem nazwać, sprecyzować... Religia katolicka, w której mnie wychowywano (bez przesadnych nacisków zresztą), była pusta jak wydmuszka i dawała równie puste slogany, czyli żadnych odpowiedzi. 
A Tęsknota narastała... 
Zaczęło mi to doskwierać, boleć... Banały przeciętniactwa nasilały tylko frustracje. Zacząłem się buntować i szukać lekarstwa na ten dojmujący ból. I znalazłem. Przynajmniej tak mi się wydawało. Zacząłem pić. Pomagało na chwilę, 
a potem, jak to ZAWSZE bywa, było jeszcze gorzej. Tak przez lata... Cierpienie stawało się nie do zniesienia... 
I gdzieś w wieku „ponadmłodzieżowym” trafiłem „ przypadkiem ” na trening do Laboratorium Psychoedukacji, które rozpoczynało swoją działalność. Eichelberger, Santorski, Ostaszewski (ten ostatni, raz tylko, ale za to dla mnie przełomowo...), a z nimi psychoterapia humanistyczna i... buddyzm. Same odkrycia !
Nareszcie zacząłem oddychać, Tak wstąpiłem na swoją Drogę. Uczestniczyłem w wielu ich treningach, zacząłem zgłębiać buddyzm zen i medytować w sanghach. Później pojawił się Ole Nydahl i buddyzm tybetański - Wadżrajana. A potem już poszło..... Pierwsza wyprawa do Indii, Kaszmiru, Ladakhu... Powrócili Indianie, ale nie ci z książek Karola Maya, ale autentyczni, przywożący do Polski swoje nauki i szamańskie zwyczaje, które pod ich kierunkiem pewne grupy w naszym kraju zaczęły zgłębiać i praktykować. W międzyczasie opanowało mnie też szaleństwo kursów i warsztatów z tzw. rozwoju osobistego. Kończyłem kolejne szkoły i szkolenia, zdobywałem kolejne dyplomy... 
Reiki ( z tytułem mistrza włącznie), bioenergoterapia, świecowania, konchowanie, koreańskie systemy uzdrawiania, systemy relaksacyjne, NLP,  itd. itp. itd.... 
Tęsknota jakby zelżała, ale tylko trochę... 
Wiedza się „nagromadzała”, a ból nadal doskwierał, tylko, że teraz jakby bardziej świadomie. Nie twierdzę, że to było bez sensu, bo na Drodze wszystko ma swój cel, ale w pewnym momencie zauważyłem, że na kolejnych szkoleniach zaczynam widzieć ciągle te same twarze. Zaraz zaraz... Coś tu chyba nie tak...? Czy czasem nie zaczynamy żyć od warsztatu do warsztatu...? Czy nie za dużo wiedzy, a za mało prawdziwych doświadczeń ? Czy nie za dużo warsztatów, a za mało Życia ? 
W międzyczasie to Życie właśnie zaczęło wypychać mnie ze starych kolein...Straciłem tzw. majątek, rodzina się rozpadła, „warsztatowanie” straciło dalszy sens, Polska stała się jakby przyciasna... Wiedziałem, czułem, że czas na Zmianę 
i prawdziwe podążanie za Tęsknotą... 
Spakowałem się i wyruszyłem do... Meksyku. Do autentycznych źródeł szamanizmu, do Don Juana Castanedy... Mieszkałem tam prawie rok, w Teotihuacan, 
w bliskim sąsiedztwie piramid Księżyca i Słońca, w kontakcie z autentycznymi szamanami na ich terenie. No i pierwszy kontakt ze Świętymi Roślinami, Roślinami Mocy... 
Zacząłem doganiać Tęsknotę... 
Potem wielokrotne wyprawy do Peru, do mojej ukochanej Amazonii, nauki, wiele nauk od siostrzyczki Ayahuaski, potem Brazylia i wreszcie wielokrotne spotkania „na szczycie”... z czystą Molekułą Duszy – DMT, a dzięki niej 
i z Jednością, i z Aniołem Przemiany -Śmiercią i z Czymś albo Kimś... 
To był ten prawdziwy Przełom ! 
Wiedziałem jednak, czułem to głęboko, że nie chcę, tak jak wielu, wpadać w kolejne „od...do...” Wiedziałem, że Enteogeny nie są zakończeniem Drogi, celem samym w sobie, a tylko Nauczycielami i Przyjaciółmi, którzy pomagają "przeczyścić złącza”, wskazują kierunek dążeń, ale którzy nie załatwią za mnie tego, co załatwić muszę sam... Wrócić do....siebie, do swojego Serca i swojego Ja Jestem... 
           Pożegnałem się z dotychczasowymi Nauczycielami, ze wzruszeniem      
 i wdzięcznością, dziękując za Nauki i Doświadczenia, których opisać, mimo najszczerszych chęci, nie jestem w stanie, za pomoc w przeżywaniu prawdziwej Miłości, Jedności i Pokory wynikającej z doświadczania stanów tak pięknych i wzniosłych, że aż budzących trwogę.
I jak to bywa, pojawiły się adekwatne pomoce w postaci ot, choćby fizyki kwantowej czy kilku takich, którzy pojawiają się przy mnie dość często na jawie i we śnie ( jak choćby niejaki J, którego pewnie niektórzy z Was być może znają... ), a które to „pomoce” pozwalają już zdecydowanie samodzielnie Świadomości mojego własnego Ja coraz bardziej rozpychać się i rządzić tam, gdzie jeszcze do niedawna panoszyło się prawie niepodzielnie moje wielkie ( a może nawet większe) jak kosmos Ego.
W ciągu kilku ostatnich lat " przechorowałem " tzw. teorie spiskowe, przeżyłem kilka końców świata, odkryłem głębię 
i prawdę o Słowiańszczyźnie, a to wszystko pozwoliło mi zakreślić do końca Krąg i kilka lat temu powrócić do Polski.


A Tęsknota...? Jest ! Ma się dobrze ( i dobrze, ze ma się dobrze...) :-) , tylko zmieniła nieco oblicze. Jest inspiratorką ćwiczenia się w Kreacji, coraz głębszego doświadczania Boga, Źródła, Jam Jest czy jak To tam jeszcze zwać, oraz... pragnienia dzielenia się nabytą wiedzą i doświadczeniem 
i pomagania tym, którzy zechcą z powyższego skorzystać. ))

Krzysztof Orłowski